Wspominając Kolegę...

 
 

 

             Stefana Ćwioka spotkałem po raz pierwszy we wrześniu 1958 roku w Uniwersytecie Moskiewskim (MGU), dokąd przyjechał po ukończeniu dwóch pełnych lat studiów technicznych w Krakowie by rozpocząć, od pierwszego roku, studia na Wydziale Fizyki. Ja wówczas rozpoczynałem tam trzeci rok studiów. Był to bodajże pierwszy rok, kiedy odstąpiono od ogólnopolskiej rekrutacji abiturientów szkół średnich na studia zagraniczne, poprzez wojewódzkie i ogólnopolskie egzaminy konkursowe. Zapewne przyczyna tej zmiany była taka, że sporo osób dostawało się na takie studia, uznawane za prestiżowe, poza konkursem, co z reguły kończyło się szybką przymusową rezygnacją, a nawet kompromitacją. Również pewna część zakwalifikowanych na studia w drodze konkursu osób nie była w stanie podołać ogromowi nieoczekiwanych trudów. Oni także rezygnowali, chociaż tych było znacznie mniej. A przecież całkowite utrzymanie studenta za granicą wiązało się z kosztami większymi, niż w Kraju. Dlatego uznano, że studenci, którzy na krajowych uczel­niach wykazali się bardzo dobrymi wynikami w nauce poradzą sobie i w tych warunkach. Właśnie takim studentem był Stefan Ćwiok. Trzeba tu dodać, że w Uniwersytecie Moskiewskim kształcono wówczas na Wydziale Fizyki studentów tak, by mogli podejmować pracę (według rozdzielnika) w tzw. skrytkach pocztowych, czyli w zamkniętych zakładach pracy, których oficjalnym adresem był tylko numer kodu pocztowego. Taki specjalista powinien był umieć praktycznie wszystko, poczynając od dorabiania kluczy, wytapiania naczyń szklanych, stolarki itp. Musiał również zbudować odbiornik radiowy i poznać solidnie rysunek techniczny. I to wszystko od razu na pierwszym roku studiów. Dlatego też tydzień nauki trwał od poniedziałku do soboty włącznie po 8-10 godzin dziennie i wszystkie zajęcia były obowiązkowe, w dokładnie ustalonym czasie. Dodatkowym utrudnieniem, zwłaszcza na pierwszym roku studiów był język rosyjski, który co prawda uważany jest za łatwy, bo podobny do polskiego, ale należało się nim biegle posługiwać na co dzień, praktycznie bez tzw. taryfy ulgowej. Szczególnie dawało to się we znaki na przedmiotach o charakterze humanistycznym. Stefan będąc wówczas w wieku absolwenta startował w takich warunkach razem z nowicjuszami, młodszymi od niego o 5-6 lat. Trzeba jeszcze dodać, że jako stypendyści Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego (MSzW - poprzednik obecnego MENiS) mieliśmy rygorystyczny warunek kontynuowania studiów – jakakolwiek ocena dostateczna oznaczała powrót do Kraju, a w odróżnieniu od Politechniki Warszawskiej skala ocen w MGU jest taka: 2, 3, 4 i 5.

Na studiach nie prowadziliśmy na ogół jakiegoś aktywnego życia towarzyskiego, bo po prostu nie było kiedy. Wszyscy jednak dobrze wiedzieliśmy, jak się komu wiedzie. Stefana spotykałem, jak i paru innych kolegów, m.in. znanego obecnie profesora Szymczaka, czy ówczesnych aspirantów (czyli doktorantów), prof. Strugalskiego i zmarłego już prof. Igrasa, w bibliotekach, stołówkach, przy stoiskach z książkami. Mieszkaliśmy w akademiku na Wzgórzach Leninowskich (obecnie Worobiowe Góry) tam, gdzie mieści się część główna Uniwersytetu, kilkanaście kilometrów od centrum miasta. Metro tam jeszcze wtedy nie dochodziło. Tylko jeden autobus, nr. 111. Wewnątrz zawsze czuć było silny zapach benzyny.

                Wyjazdy do miasta były rzadkie. Głównie podczas świąt państwowych, nieczęstych zresztą. No i tzw. sobotników, kiedy studenci pomagali wykonywać plan przy budowie metra. Stefan tam też bywał. A była to praca wcale nie symboliczna. Nasi miejscowi koledzy dawali przykład rzetelnego poświęcenia. Pomyśleć tylko, że niektórzy z nich dorabiali po nocach z soboty na niedziele do głodowych stypendiów rozładowując łopatami wagony kolejowe. Część tych pieniędzy wysyłali nawet swoim rodzicom na utrzymanie. Taka była niepisana prawda tamtych lat.

            Studenci starszych lat z zaciekawieniem i zwiększonym zainteresowaniem przyglą­dali się nowicjuszom rekrutowanym na studia w odmieniony, jak gdyby łatwiejszy sposób. Ale słowa uznania odnosiły się tylko do Stefana. Był zawsze bardzo staranny, systematyczny, pracowity, skrupulatny. Studia ukończył z tzw. czerwonym dyplomem, tzn. ze wszystkimi piątkami. Nawet wśród nas nielicznych, którzy odbyli pełny tok studiów w MGU trwających 5 i pół roku, była to rzadkość. Słowo „czerwony”, po rosyjsku „krasnyj”, należy tu rozumieć etymologicznie jako skrót od „krasiwyj”, czyli „piękny”. Podobnie jak „Krasnaja Płoszczadź”, czyli  Plac Czerwony, który obecnie nazywa się tak samo, jak poprzednio (tłumaczenie „czerwony” jest tu mylące i niezgodne z właściwym znaczeniem tego słowa).

            Potem spotkaliśmy się ze Stefanem „na Hożej”, tj. na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie przyjmowano absolwentów MGU i Uniwersytetu Leningradzkiego, przy czym głównie tylko dlatego, że jeszcze formalnie na MSzW spoczywał obowiązek znalezienia zatrudnienia dla swoich stypendystów. W istocie zaś byliśmy tam ludźmi zatrudnionymi „z urzędu”, którzy zajęli miejsce przeznaczone dla własnych absolwentów. Takim „intruzem” był również dr Antoni Dymus, absolwent MGU, doskonały dydaktyk i erudyta.  Dlatego też po obronie prac doktorskich przenieśliśmy się wkrótce do Instytutu Fizyki Politechniki Warszawskiej, gdzie dyrektorem został prof. Z. Strugalski. Ale czas zatrudnienia „na Hożej” był dla nas, po MGU, kolejnym etapem rzetelnego profesjonalizmu. Chociaż, niestety, nie tylko...

            Okres pracy Stefana w Instytucie Fizyki, a następnie na Wydziale Fizyki Politechniki Warszawskiej jest już powszechnie znany. Był również przeplatany kilkuletnimi wyjazdami, w szczególności do Zjednoczonego Instytutu Badań Jądrowych w Dubnej, gdzie i ja bywa­łem. W Laboratorium Fizyki Teoretycznej (LTF) tego instytutu Stefan przepracował kilka lat i pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie. Jeden z jego ówczesnych współ­pracowników, prof. Paszkiewicz, człowiek o podobnych jak Stefan cechach usposobienia, z dużym ciepłem i podziwem wspomina naszego Kolegę. Ceniono Go tam za solidną wiedzę i niezwykłą pracowitość. A LTF był, zwłaszcza wtedy, jednym z najbardziej prestiżowych ośrodków w dziedzinie fizyki cząstek elementarnych, teorii struktur jądrowych, teorii pola i grawitacji oraz fazy skondensowanej.

            Teraz, kiedy od chwili rozstania się ze Stefanem upłynął już jakiś czas i pozostały tylko coraz bardziej wyważone wspomnienia uważam, że do najcenniejszych Jego cech należy zaliczyć niesłabnącą twórczą dociekliwość, opartą na rzetelnej i ciągle rozwijanej wiedzy. Jako taki potrafił również właściwie ocenić rzeczywisty dorobek i wartość zawodową innych, pomijając emocje i słabości właściwe naturze ludzkiej. A ponadto fakt, że dla Niego fizyka była nie tylko zawodem. Była pasją i sensem życia.

 
 
 

B. Słowiński