Wydarzenia, o których chcemy tu opowiedzieć, rozegrały się dawno, przed siedemdziesięciu laty, tam gdzie dziś znajduje się Republika Południowoafrykańska - kraj, w którym - choć w to trudno uwierzyć - funkcjonują jeszcze pogrzebane przez historię i odrzucone przez współczesny cywilizowany świat zasady i prawa starożytnych niewolniczych imperiów czy bliższego nam w czasie, choć nie mniej koszmarnego, okresu hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy.

Lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku to świt "Czarnej Afryki". W okresie tym powstają jak przysłowiowe grzyby po deszczu nowe niepodległe państwa - wczorajsze kolonie Anglii, Francji, Włoch czy Belgii. Ten wielki proces dekolonizacji nie objął jednakże całego kontynentu. Są jeszcze w Afryce kraje, które czekają. Jednym z nich jest Republika Południowoafrykańska.

Obszar republiki, obejmujący ponad 1200 000 km2, zamieszkuje około 12 milionów ludzi. Żyją tu pozbawieni wszelkich praw, aczkolwiek stanowiący olbrzymią, bo ośmiomilionową większość, Murzyni, nieco mniej upośledzeni Hindusi i Mulaci, tzw. kolorowi w liczbie 1,5 miliona i wreszcie korzystająca z pełni praw i przywilejów dwu- i półmilionowa ludność biała.

W tym kraju stare hasło burskich osadników: "Nie ma równości między białym a czarnym w kościele i w państwie" przybrało współcześnie potępioną przez cały cywilizowany świat formułę "apartheidu", czyli segregacji rasowej. Ta właśnie formuła stanowi główną podstawę ustroju republiki - kraju, w którym urodzenie i kolor skóry decyduje nieubłaganie o przynależności społecznej i pozycji życiowej - ustroju opartego na niewolniczej pracy ludności kolorowej i szukającego usprawiedliwienia tego stanu rzeczy w dogmacie nierówności ras, głoszonym z trybuny politycznej rządu czy kościelnej ambony, dogmacie, nad którego bezwzględnym przestrzeganiem czuwa postawiony w stan gotowości bojowej potężny aparat policyjny.

W Republice Południowoafrykańskiej występuje charakterystyczne dla systemu kolonialnego połączenie niesłychanego bogactwa z bezlitosnym wyzyskiem czarnej i kolorowej ludności przez garstkę białych. Tu złoto, diamenty, węgiel, ruda manganowa i azbest, tak jak i bogate plantacje czy farmy hodowlane, wiążą się nierozerwalnie z krwią i potem milionów współczesnych niewolników, pozbawionych jakichkolwiek praw, postawionych poza nawiasem społeczeństwa. Ale to właśnie te miliony czarnych i kolorowych pariasów, a nie złoto i diamenty, stanowią prawdziwe bogactwo Południowej Afryki. Ich tania siła robocza (zarabiają dwanaście razy mniej niż biali w tych samych zawodach) stała się najbardziej zazdrośnie strzeżonym skarbem, na którego straży stoi specjalnie" stworzony w tym celu porządek - "apartheid". Wyodrębnia on czarną i kolorową ludność i zamyka ją w oddzielnych rezerwatach i gettach rasowych. "Apertheid" uzasadnia wszystko - najpierw grabież ziemi uprawnej, potem kupowanie ludzi pozbawionych środków do życia, następnie utrzymanie ich na możliwie najniższym, nieludzkim, na wpół zwierzęcym poziomie bytowania, przy czym każdy przejaw buntu tłumiony jest za pomocą bezwzględnego terroru. Pełne więzienia i obozy koncentracyjne, prawo lynchu, salwy na ulicach stoją na straży teorii "apartheidu", zapewniając warunki panowania dwu- i półmilionowej grupie białych kolonizatorów nad 9,5 milionami czarnej i kolorowej ludności.

Ale kim są ci biali i skąd się tu wzięli? Najbardziej zajadli rasiści to tzw. Afrykanerzy, potomkowie dawnych osadników holenderskich, Burów. Nieco bardziej liberalni w metodach, aczkolwiek zgodni co do samej idei segregacji rasowej i wyzysku ludności tubylczej, to potomkowie kolonistów brytyjskich, przybyłych tu niegdyś pod osłoną angielskich bagnetów. O tym zaś, jak doszło do powstania tej dość jednorodnej białej wspólnoty, sprawującej pełnię władzy w Republice Południowoafrykańskiej, opowie niniejsza książka, pokazując, jak to nieraz potrafi się w historii spleść ze sobą pełna bohaterskiego patosu sprawiedliwa walka o własną wolność z jednoczesnym dążeniem do bezwzględnego dławienia wolności cudzej.