Przykład 5
Roman, czternastoletni chłopiec w klasie V, przybył do naszej szkoły w Wiklinach
(rok 1952) wraz z grupą dzieci wskutek reorganizacji przeprowadzonej w ich i
naszej szkole. Roman mieszkał w sąsiedniej wsi. "Bimbrowe dziecko"- mówili o nim
sąsiedzi jego rodziców. Nic dobrego z niego nie wyrośnie: kradnie, pije wódkę,
pali papierosy, gra w karty. Koledzy przezywali go "Partyzantem", gdyż był
przywódcą gromadki chłopców działających zawsze "na własną rękę", mobilizując
sobie kompanów o podobnym sposobie zachowania się.
Rzeczywiście: nadeszły sygnały z terenu, że Roman prześladuje spotykane po
drodze do szkoły lub na pastwisku małe dzieci pasące krowy. Rzuca w nie
kamieniami i cieszy się, gdy przestraszone płaczą. Następnie gorsze sprawy
zaalarmowały czujność szkoły: zginęło 5 wartościowych wiecznych piór. Wkrótce
potem Roman wraz z innym chłopcem ze swej wsi, uciekł z domu, Po trzech dniach
usilnych poszukiwań, chłopców odnaleziono w Nysie. Zaczęłam obserwować Romana i
zainteresowałam się jego życiem w domu. Okazało się, że Roman ma bardzo surowego
ojca i ciężkie warunki materialne. Na apelu poświęconym Warszawie przekonałam
się, że Roman ma czułe serce, gdyż słuchał o bohaterskich gazeciarzach
warszawskich z zapartym tchem, a gdy skończyłam, podszedł do mnie i zażenowany
wręczył mi 5 złotych, mówiąc: "To ode mnie na Warszawę". Gdy spytałam, czy
pieniądze nie należą przypadkowo do ojca, który dał je może na sprawunki, dzieci
zapewniły mnie, że Roman ma pieniądze, bo sprzedaje uzbierane grzyby i jagody.
Biorąc pod uwagę dwie okoliczności: smutną dolę Romana w domu oraz jego
wrażliwość uczuciową - starałam się zmobilizować jego wewnętrzną aktywność
pobudzając do pracy samowychowawczej. I znowu z pomocą przyszedł mi jeden z
moich synów (tym razem starszy, prawie rówieśnik Romana). Chłopcy zaczęli dużo
przebywać razem. Romanowi imponowało, że może Bogdanowi opowiadać o zwierzynie
leśnej, wprowadzać go w tajniki lasu, a znał je dobrze, ponieważ mieszkał w
chacie na skraju wielkiego lasu, ciągnącego się "aż do gór", jak mówią miejscowi
ludzie.
Gdy zaś Bogdan zapraszał Romana do naszego domu, gdzie razem odrabiali lekcje,
układali albumy przyrodnicze, zajmowali się filatelistyką, a w czasie pogody grą
w piłkę lub pracą na działce szkolnej, miałam i ja możność bliżej poznać Romana.
Rozmawiając w ogródku i podczas przerw, gdy zmęczeni kopaniem grządki
"odsapywaliśmy" nasz wysiłek na przydrożnej zwalonej wierzbie lub przy
podwieczorku w czasie ulewnego deszczu, który spędzał chłopców z boiska,
dochodziliśmy powoli do porozumienia, które dałoby się streścić w ten sposób:
Wychowawca: "Rozumiem, że twoje dotychczasowe postępowanie wraz z faktami
kradzieży, włóczęgostwa, palenia papierosów czy picia wódki - było uzasadnione i
w dużej mierze usprawiedliwione ciężkimi warunkami, brakiem zrozumienia przez
najbliższe otoczenie. Przy tym nie wiedziałeś, jaką krzywdę wyrządzasz sam sobie
i że są inne radości, które dają również zadowolenie, a nie są szkodliwe.
Teraz jednak. wiesz już, więc trzeba zacząć od nowa i inaczej dla własnego
szczęścia i dlatego, aby być godnym członkiem gromady, z którą idziemy przez
życie i w stosunku do której nie można, nie należy nigdy być biernym. Trzeba
wyrosnąć nawet ponad własny dom i rodziców rozumiejąc ich błędy, zachowując
serdeczność, uniezależnić się jednak ad niewłaściwego wpływu domu rodzinnego. Ty
musisz sam stawać się takim, jakim chciałbyś być i nie dlatego, że się boisz
ojca i jego bicia".
Roman: Z jego nieśmiałych i pełnych zrozumienia i aprobaty uśmiechów
towarzyszących moim wywodom, z jego gorących zaprzeczeń lub potwierdzeń, z
nielicznych i skąpych słów można było wnioskować: "Dobrze jest, gdy ktoś rozumny
wejrzy do labiryntów mojej duszy i pokaże mi, co się tam dzieje i dlaczego. Jest
mi lżej, gdy ktoś choć na chwilę pomoże nieść ciężar przygniatający mnie, a
wywołany poczuciem, że dzieje mi się krzywda (kary wymierzane przez ojca), gdy
mnie ktoś próbuje wyplątać z sideł i potrzasków opinii społecznej, w które sam
wpadłem, źle się prowadząc (włóczęgostwo, kradzieże). Nowa droga życia podoba mi
się, ale i stara jeszcze pociąga. Prowadź dalej, może znajdę na niej wreszcie za
jakimś zakrętem miejsce, z którego już nie zechcę zejść na żadne manowce".
Tą pogodną przystanią dla ,Romana stała się jego. przyjaźń z Bogdanem, w
odniesieniu zaś do przyszłości mobilizującym okazał się wybór zawodu. Roman
pragnął zostać leśniczym. „Ale po to musisz skończyć szkołę, więc nauka,
pilność, uwaga. Przy tym potrzebna jest tężyzna fizyczna i moralna, więc rozbrat
z wódką i papierosami. Mowy nie ma o jakichś pomyłkach w zakresie cudzej
własności, gdy się ma w przyszłości strzec bogactwa narodowego (lasu). A bicie
małych pastuszków?” Nie. Roman już tego nie chce: mniej boi się ojca, pokochał
swoją nauczycielkę. Bogdan i Jaś lubią go i współczują serdecznie. Zresztą
ojciec coraz mniej bije, gdyż nie ma za co. I tak powoli krok za krokiem
usuwaliśmy kompleksy Romana. Dziś jest on uczniem klasy VII w Wiklinach. Z
Bogdanem odwiedzają się wzajemnie, a serdeczne przywiązanie Romana do naszej
rodziny, z którą się zżył, znajduje wyraz w jego częstych odwiedzinach u nas,
mimo znacznej odległości (obecnie mieszkamy 60 km od Wiklin).
O tym, że uczciwe postępowanie daje, dobre wyniki, przekonał się Roman w pewnej
okoliczności, która zaświadczyła o jego zmienionej postawie wewnętrznej i która
umocniła tę postawę na przyszłość. W lesie, niedaleko od domu Romana, jeden z
polujących panów zgubił złoty pamiątkowy zegarek. Roman znalazł go. Był
zawieszony na krzaku. Krewni Romana nie radzili oddawać zguby właścicielowi,
gdyż zegarek - jak mówiono - wart był 2000 zł. Jednakże Roman postanowił zegarek
oddać. Uradowany właściciel zapytał uczciwego oddawcę, co pragnąłby otrzymać w
nagrodę. Po długich "debatach" okazało się, że Roman marzy o wiatrówce do
strzelania. Otrzymał ją w kilka dni później. Ponadto właściciel zegarka
postanowił pomóc Romanowi po ukończeniu szkoły podstawowej i ułatwić mu
wstąpienie do odpowiedniej szkoły, aby potem mógł pracować jako leśniczy.
Zdarzały się jednak jeszcze Romanowi i złe dni. Dobrze pamiętam jeden z nich.
Był wrzesień i jak co roku opowiadałam dzieciom o warszawskich powstańcach,
mówiąc o trudzie i bohaterstwie tamtych pamiętnych dni. Jedno z dzieci zapytało:
"Proszę pani, a czy oni - ci mali gazeciarze-łącznicy - mają teraz swój pomnik w
Warszawie?" Odpowiedziałam: "Mają tylko swoje nagrobki na Powązkach i pamiątkowe
płyty na niektórych ulicach, ale pomników nie ma".
Smutna cisza zapanowała w szeregach dziecięcych. Myślami przenieśliśmy się do
okresu, w którym ginęła młodzież pełna zapału i poświęcenia.
"Chłopcy - powiedziałam - kiedyś na pewno będą pomniki, a teraz każdą pracą dla
Polski, o którą walczyli, stawiamy im pomnik naszej miłości. I my to zrobimy. W
tym roku oprócz imprez, z których dochód przeznaczamy na Warszawę, wykonamy
jeszcze pracę trudną i ciężką. Zabezpieczymy przed zniszczeniem na dworze 9000
cegieł, które mają być użyte dopiero za rok Przy budowie szkolnego budynku
gospodarczego, a które tymczasem «topnieją» nocami na ubocznym, oddalonym od
szkoły placyku".
Zapał ogarnął grupę chłopców, właśnie tych najtrudniejszych, z Romanem na czele.
"Fajno - krzyczeli - już się robi. Chłopaki - zaraz po lekcjach, a jutro od
siódmej". "Szaleli" po swojemu: zakasywali rękawy i popisywali się sposobami
"racjonalizatorskimi", które rzekomo pozwolą z łatwością przenosić na raz po 10
sztuk cegieł. Organizując pracę, utworzyliśmy kilka grup sztafetowych, pomiędzy
którymi zarysowało się współzawodnictwo. Grupa Romana szybko wysunęła się na
czoło. Zapał chłopców wzrastał z dnia na dzień. Kiedy po kilku dniach pracy,
przed i po lekcjach, wszystkie cegły znalazły się w piwnicy szkolnej, a zgrzani
chłopcy z najlepszej grupy pokazywali sobie ręce z otartym gdzieniegdzie
naskórkiem, wzruszyłam się ich trudem i postanowiłam go jakoś nagrodzić.
Posłałam do sklepu po cukierki. Obdzieliwszy dzieci z innych sztafet, zbliżyłam
się z kolei do grupy Romana. Chłopcy zaskoczeni przyjmowali wręczane im
cukierki. Roman patrzył dzikim wzrokiem jakby nic nie rozumiał, ale gdy byłam już
blisko niego, zerwał się i rzuciwszy jakieś zdanie zduszonym wściekłym szeptem -
uciekł. Mimo nawoływań nie wrócił nawet po książki. "Co on powiedział" - pytałam
chłopców. Spuszczali wstydliwie oczy nie odpowiadając. Nie nalegałam. Zaczęłam
domyślać się przyczyny tego dziwnego zachowania się chłopca. Potem potoczyły się
złe dni Romana. Znowu nie patrzył w oczy, bil dzieci, zaczął palić papierosy.
Upominany spluwał przez zęby, milczał z uporem, a do kolegów mówił, że gwiżdże
na wszystko. Nauczycielki podkreślały konieczność zastosowania ostatecznej kary,
tj. przeniesienia Romana - "partyzanta" do innej szkoły w sąsiedztwie. Zgnębiona
milczałam. Rozumiałam coraz lepiej, że to moja wina. Przeszkodziłam Romanowi w
momencie, gdy włączył się w tamten bohaterski nurt chłopięcego poświęcenia. Jak
umiejętnie trzeba stosować nasze środki wychowawcze, jak delikatnie sprawdzać
ich działanie. Zapomniałam na chwilę, że to nie ja tworzę coś nowego, lepszego w
młodocianej psychice moich wychowanków, lecz oni sami wiedzeni wewnętrzną
niezawodną intuicją znajdują drogi wyprostowań, powrotów i odrodzeń
wewnętrznych. Pedagog tylko stwarza warunki sprzyjające pracy samowychowawczej
młodzieży. Częstowanie cukierkami było nie tylko nieprzemyślanym wyskokiem,
niewspółmiernym z całokształtem rozpoczętego oddziaływania wychowawczego (przez
uprzednie sugestywne pokazanie poświęcenia i bohaterstwa warszawskich
powstańców-rówieśników), lecz było czymś, co przekreślało najgłębszą wychowawczą
treść, którą w młodzieńczym przeżyciu najwrażliwiej uchwycił właśnie Roman:
Włączył się w bohaterstwo warszawskich chłopców z powstania - przez trud
noszenia cegieł, aż do zdarcia skóry na dłoniach za nic, za darmo, aby potem
śmiać się z tych rąk obolałych, gotowych da dalszej pracy dla Polski,
wywalczonej przez tamtych. To była zdrowa atmosfera, którą przekreśliłam swoim
niewczesnym poczęstunkiem.
Trzeba było teraz szukać sposobu, który umożliwiłby porozumienie się z Romanem.
Nie było to łatwe. Upływały dni i tygodnie. Tymczasem życie wysuwało nowe
zadania, stwarzało nowe potrzeby. Na wiosnę trzeba było stoczyć "bitwę z
ostami", jak nazwaliśmy akcję usuwania chwatów z pól. Wyrwać osty przed ich
zakwitnięciem i owocowaniem, to było zadanie postawione przed wsią, a w jego
realizacji nie mogło zabraknąć i szkoły. Jak zawsze w takich wypadkach omówiłam
sprawę na apelu. Porównując osty do groźnych złowrogich szeregów złośliwców,
pragnących zniszczyć plany w naszych cichych wioskach, budziłam szczery zapal
dzieci do wielkiej rozprawy z ostami. Lecz Roman zachował się znowu jak
"partyzant". Mruczał coś pod nosem niegrzecznie i z uporem. Nie lubiące go
dziewczynki usłużnie powtórzyły: "On mówi, że taka bitwa z ostami to dobre dla
głupich małych dzieci albo dla dziewcząt: które lubią cukierki, ale nie dla
niego. On ma cukierki gdzieś". Posmutniałam i głośno przy wszystkich
powiedziałam, co o tym myślę.
Kończąc dodałam: "Gdyby mali warszawscy łącznicy nie myśleli o wrogu i
niebezpieczeństwie grożącym ojczyźnie, ukochanemu miastu i ich najbliższym, na
pewno widzieliby też wiele wad swoich dowódców, wiele braków w organizacji
powstania itp. Ale oni myśleli o wielkiej sprawie. Nie mieliby nawet czasu na
takie nieporozumienia, jak to u nas z cukierkami. Umieliby patrzeć na nie z
humorem. Bo z cukierkami właściwie zaszło nieporozumienie". Po lekcjach
najbliżsi koledzy Romana prosili, aby im (w tej liczbie i Romanowi) wyznaczyć
pewien odcinek duży i trudny) drogi, który postanowili oczyścić z chwastów w
ciągu dwóch dni. W ten sposób Roman wyciągnął rękę do zgody. Odtąd już
staraliśmy się wzajemnie lepiej rozumieć. Wreszcie zdołałam przywrócić memu
"partyzantowi" równowagę. Obdarzaliśmy się wzajemnym zaufaniem i szacunkiem,
ułatwiającym pracę wychowawczą. Rośnie więc z Romana dobry uczciwy człowiek o
wrażliwym sercu i szlachetnym poczuciu godności osobistej.