Przykład 4
P r z y k ł a d 4 - S z k o ł a w s p ó l n y m g o s p o d a r s t w e m
A potem pracowałam w szkole powszechnej w cichej wiosce na peryferiach powiatu
tarnowskiego. I tu spotkałam się z trudnymi uczniami, wśród małych pastuszków.
Pracę objęłam w roku 1937 jako nauczycielka i kierowniczka w jednej osobie
(nauczycielka kierująca). W szkole było 124 dzieci, 4 klasy, 7 roczników. Na
jeden komplet starszych dzieci przypadało 81 uczniów, a 5. roczników odpowiadało
klasom IIl, IV, V, VII. Wszystko to stłoczone w jednej izbie, w starym
pokarczemnym budynku na rozstaju dróg. "Tu panów rżnęli w 1846 roku" -
poinformował mnie krótko i ze szczególnym uśmiechem w pierwszym dniu furman,
młody gospodarz ze wsi Wikliny, wskazując starą karczmę, która miała stać się
moim mieszkaniem i miejscem pracy. "Gdzie se. ta pani radę da, gdzie? - mówił z
troską przewodniczący miejscowej Rady Szkolnej. Bo przecież poprzednik pani,
choć i mężczyzna, a jednak nie mógł sobie poradzić z naszymi «kapeluśnikami»
(chodziło o dzieci ze starszych roczników przychodzących w uroczyste dni w
ojcowych kapeluszach do szkoły). Źle, zarządził pan inspektor. A jest tam
jeszcze i mój chłopak, też nie będzie miała pani z niego pociechy, bo choć on
tam nie łobuz, ale za to taki, że ... co będę pani mówił, sama pani zobaczy".
"Chciałem tylko prosić, żeby się pani nie zrażała" mówił inny z członków Rady
Szkolnej podczas przyjmowania przeze mnie ubogiego inwentarza tej szkoły.
Chodziło o Bolka Kowalskiego małego chłopca, upośledzonego fizycznie.
"Kapeluśniki" popisali się zaraz w pierwszym dniu roku szkolnego. Edward Jawor
(14-letni), Jan Pliszka '(15-letni) i Marian Szary (l6-letni) rzeczywiście w
kapeluszach ojcowych nasuniętych na oczy, jako że uroczyście mieliśmy iść do
kościoła" zakrzątnęli się szybko. Zobaczywszy taką małą panią poszeptali,
roześmiali się, jak starzy wyjadacze z niejednego pieca i od razu powzięli
postanowienie. Za chwilę szeregi dziecięce ustawione w pary zachwiały się jak
kłosy za podmuchem wiatru. Pierwszaki nieśmiałe jeszcze i nieporadne "wyleciały"
za kolczasty żywopłot na błotnistą drogę, a koniec i środek szeregu ścisnął się,
padając następnie na ziemię. „To serek" - wrzeszczał jak opętany Grześ. (tak
nazywano Janka Pliszkę, jednego z "kapeluśników"), a Edek i Marian stali
poważnie z boku i tylko spluwali z wprawą, jakby byli co najmniej członkami
miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej. "Hołota" - mówiły matki, które przyszły
z malcami z klasy I "Bandyci" - jeszcze mocniej określali "kapeluśników"
sąsiedzi szkoły, patrząc z troską na potrzaskane dachówki w swoich budynkach
mieszkalnych czy gospodarskich, położonych w sąsiedztwie szkoły.
Przystąpiliśmy do pracy. Gdy 81 dzieci zasiądzie w niskiej dusznej izbie, a
ubrania ich np. w dniu deszczowym zaczną parować, wytwarza się taka atmosfera w
izbie szkolnej, że nie tylko usypiają dzieci (które od 5 rano pasły krowy i
wymarzły w chłodzie zimnego dżdżystego ranka), ale i głowa nauczycielki staje
się ciężka jak z ołowiu. Co robić? Jak tu pracować? Jakie mogą być wyniki? Tępym
wzrokiem patrzyłam na siedzącego w pierwszej. ławce małego Bolka Kowalskiego.
Dziwnie przypominał mi Quasimodo z Notre Dame W. Hugo, jakkolwiek nie był
odrażająco brzydki. Oczy z trudem wyzierały z niekształtnych otworów jakby
nadciętych' w naciągniętej skórze twarzy, oczy o wielkich rzęsach, a bez brwi.
Owłosienie głowy tak liche, że mały był prawie łysy. Ręce, biedne były ręce
Bolka o zgiętych palcach, jak stulone liście kasztana.
Widać' było na pierwszy rzut oka ich nieporadność i brak elastyczności. Nogi,
zwrócone palcami stóp na zewnątrz, przypominały karykaturalną, przesadną postawę
"na baczność". Oczy Bolka śledziły mnie nieufnie, ze strachem, a mimo wszystko
ciekawie i wnikliwie. "Nie jest taki głupi, za jakiego go mają" pomyślałam i
zaraz zrobiło mi się lżej w dusznej izbie mojej licznej klasy. Bacznie
obserwowałam chłopca. Oto dzieci czytają tekst z tablicy. Bolek śledzi wzrokiem
każdy wymawiany wyraz. Jest u góry tablicy, w środku, na dole. Umie czytać ~
myślałam, lecz nie chce mówić, bo sepleni. Boi się dzieci, wstydzi się. Jak go
włączyć w gromadę naturalnie i swojsko, aby się nie krępował, aby zapomniał o
swym kalectwie? W pracy z tą gromadą normalnych, lecz bardzo biednych dzieci
wiejskich, pomagało mi (tak widzę to z perspektywy lat) nieustanne niejako
wzruszenie mające swe źródło w biedzie moich wychowanków. Ich dziecinne ręce
spierzchłe i pełne odcisków od twardej i ciężkiej pracy w gospodarstwie, ich
parciane torby na książki ze zgrzebnego płótna przewieszone chwacko na długich
szelkach przez ramię, ich nędzne ubrania, a nade wszystko czarne, okropne, w
moim pojęciu, placki ziemniaczane z surowych tartych ziemniaków, które dzieci
zamiast chleba przynosiły do szkoły, wyciskały łzy z oczu. Nieustanne ściśnienie
serca i napięcie uczuciowe kazały szukać ratunku szybko, bezzwłocznie, jak
człowiek rozglądający się za lekarstwem w godzinie bolesnych zmagań.
Był to okres, który uważam za najowocniejszy w mojej pracy pedagogicznej.
Wszystko mi się wtedy udawało. Nie mogłam sobie wyobrazić trudności, której· nie
można by przezwyciężyć i wtedy też pokochałam na zawsze małe królestwo świata
dziecięcego. Tajemnicze, pełne uroku, inne od świata dorosłych.
Moje doświadczenie pedagogiczne było jeszcze w powijakach (mimo siedmioletniej
pracy nauczycielskiej). Natomiast żywiłam gorące uczucie dla dzieci, podsycane
porównywaniem tego, co widziałam u dzieci z Wiklin z tym, co pozostało w mej
pamięci ze szkoły w klasztorze ... Znalazłam wyjście rozwiązujące wszystkie
bolączki szkoły o 124 dzieciach i 1 nauczycielu, szkoły nie mającej swej izby, a
mieszczącej się w starej ruderze nieużytecznego już budynku pokarczemnego.
Szkoła wspólnym gospodarstwem, tak można by krótko określić sposób rozwiązywania
moich ówczesnych trudności pedagogicznych. "Ciasno w izbie. Co robić?" - mówię
do dzieci. Przecież są tacy zaradni, tacy gospodarni, niech coś wymyślą. I zaraz
powiedzieli: "Chodźmy na wycieczkę, jak jest ładnie, a jak deszcz, to będziemy
siedzieć w izbie i zapisywać to wszystko, co było na wycieczkach". I tak :się
zaczęło naturalne, swobodne zżycie się z dziećmi. Oglądaliśmy paprocie i
zarodniki znajdujące się po lewej stronie liści, grzyby blaszkowate i rurkowe,
obliczaliśmy, ile tłuszczu zużyliśmy do przyprawienia grzybów, ile przypadło na
jednego ucznia, bo smażyliśmy uzbierane w lesie i zajadali wraz z pieczonymi
ziemniakami. W ten sposób dzieliliśmy cukier, zamieniając kilogramy na deka
(trochę pieniędzy miałam ze skromnej dotacji na dożywianie). Grzyby i ziemniaki
przynosiły dzieci. Urządzając boisko do siatkówki na zarośniętym gromadzkim
placyku przed szkołą - mówiliśmy o kwadratach i prostokątach, ucząc się kreślić
linie prostopadłe i równoległe, obliczając kąty przechodziliśmy 'Od mierzenia
krokami do miar metrycznych długości i powierzchni. Przywożąc ziemię taczkami z
rowu na wyboisty dziedziniec przed oknami szkoły, gdzie chcieliśmy założyć
rabaty kwiatowe, mówiliśmy o ułatwieniach w pracy - o dźwigni jedno- i
dwuramiennej, o bloku prostym i połączonym. Dzieci wykonywały modele z drzewa
zwykłymi kozikami. Lecz z czasem, gdy rodzice zainteresowali się naszą pracą
szkolną ("bo dzieciska teraz ochotnie idą do szkoły, uczą się i nie są zuchwałe
jak dawniej"), zdołaliśmy przy ich pomocy kupić i narzędzia stolarskie, i
warsztaty - a po kilkunastu miesiącach wspólnej pracy także ... wymarzony aparat
radiowy. Tematykę do lekcji czerpaliśmy czasem z książek i tych "do nauki", i
tych czytanych "dla przyjemności", z radia - zdobyte wiadomości staraliśmy się
stosować w praktyce - sprawdzając, "przymierzając" i analizując. Czasem samo
życie nasuwało pewne zagadnienia, które trzeba było rozwiązać, dać na nie
odpowiedź za pomocą książek, które w ten sposób stawały "się potrzebne, bliskie
jak przyjaciel. Nieraz przykucnięci nad mrowiskiem w lesie długo obserwowaliśmy
krzątaninę tych małych owadów, porównując czynności poszczególnych grup do prac
ludzkich (gdybyśmy np. mogli obserwować z samolotu ruch w siedzibach ludzkich) i
nabieraliśmy tej postawy pokornej, tak potrzebnej człowiekowi: który powinien
pamiętać, że jest drobną istotą na jednej z wielu planet, ale nie może porzucić
swych "snów o potędze" umysłu ludzkiego, sile jego wali, i uczucia.
W przedziwny sposób wszystko zaczęło się jakby samo układać. Gromada
zróżnicowała się i podzieliła spontanicznie. Każdy znalazł się na właściwym
miejscu. "Kapeluśniki" - najstarsi, to prowodyrzy wycieczek. Dziewczęta.
starsze, "przerośnięte roczniki" - to nasze gospodynie, kucharki, "matki" i
sanitariuszki. Wyodrębnili się też majstrowie, sportowcy, a nawet i narratorzy
opowiadań przy ognisku. Dobre i złe cechy charakteru tych dzieci, ich
uzdolnienia i możliwości stały się widoczne, jasne, przejrzyste. Można było, jak
na kliszy fotograficznej utrwalać i obserwować to wszystko, co nieraz z dużym
trudem udaje się pedagogowi zamkniętemu w pięknych salach szkolnych, na
upływających w nudzie godzinach lekcyjnych, odmierzanych dźwiękiem elektrycznego
dzwonka.
I na tym właśnie tle poznałam także moje dzieci trudne. Bolek chodził za mną jak
cień, stawiając z wysiłkiem oporne nogi i patrzył. A w głębi oczu zapalał się
inteligentny uśmiech świadczący o zrozumieniu wszystkiego, co się wokół działo.
Kilka razy, gdy pochyleni nad mchami, paprocią czy bratkami polnymi biedziliśmy
się nad jakimś problemem i nikt jeszcze nic nie wiedział - Bolek podnosił oczy
pełne zrozumienia i nie wiadomo, kiedy zaczął mówić. Mówił przygodnie, tak "w
toku akcji", jakby od niechcenia i ku zdumieniu małych słuchaczy, mówił mądrze,
najlepiej ze wszystkich. Dzieci dziwiły się i cieszyły. Skąd to Bolek wie? I
wtedy właśnie rozpoczęłam działanie. Już wiedziałam, o co chodzi: Bolka
spowijała krępująca, wyzierająca zewsząd litość. I jak każde współczujące
politowanie miało ono posmak wzgardy i dezaprobaty dla tego nieudolnego
istnienia, które należy jednak tolerować. Chłopiec odczuwał to boleśnie, ale nie
mógł przezwyciężyć atmosfery, która go przytłaczała. W okresie naszego
"dzikiego" życia szkolnego dzieci zapomniały o litości nad Bolkiem, zapomniał
też parę razy Bolek, że jest tej litości przedmiotem.
Gdy Bolek zaczął czytać i dobrze odpowiadał z rachunków, przyszedł do szkoły
stary mądry Józef' Kowalski, ojciec Bolka, który miał jeszcze 4 dorosłych synów
i 2 córki (wszystkie dzieci "udane" i zdolne) i głosem załamującym się ze
wzruszenia dziękował mi za ten "prawie cud". "Co tu mówić, tak jakoby pani tego
chłopaka do życia obudziła. Wie pani, on był jak to kurczę, co się nie może z
jajka wykluć, trzeba mu pomóc, ale delikatnie, ale pomalutku, bo jak za prędko,
to zaraz krew zaleje te miejsca, gdzie się skorupkę zbyt szybko oderwie. Oj,
umiała pani te skorupki z niego poodrywać, umiała. Nie wiem, jak się pani
odwdzięczyć, może by pani chciała w dzierżawę, bez zapłaty ten, kawałek ziemi za
żywopłotem na ogród szkolny i dla pani", W ten sposób zyskaliśmy "działkę
szkolną" dla naszego wspólnego gospodarstwa. Ale nade wszystko zyskaliśmy w
małym Bolku ucznia, który z początku nieśmiało, a potem coraz pewniej brał
udział w życiu kolektywu szkolnego.
Tymczasem zmieniali się i starsi trudni chłopcy: Edek, Marian. i Janek. Pamiętam
ich zachowanie w pierwszych dniach nauki, gdy "szaleli" w przeludnionej klasie.
Grześ (Janek) palił papierosy, Marian pokazywał dziewczynkom gestami
"nieprzyzwoite rzeczy", tak że zamykały oczy i odwracały głowy, a Edek "puszczał
lusterkiem zajączki" na ławkę najładniejszych dziewczynek oraz na każdego
stojącego przy tablicy ucznia i na "panią" prosto w oczy. Ponieważ nie
upominałam, opowiadali we wsi, "że ta nowa nauczycielka umie nawet ładnie
opowiadać, ale jest nieporadna, można na głowie stanąć i nic nie mówi". "Oj nie
do se rady z dziećmi, nie do", stwierdzali, słuchając tego, rodzice moich
uczniów. Jakże zmieniło się wszystko po wspólnych wycieczkach i takim
rozplanowaniu czasu szkolnego oraz zorganizowaniu trudnych warunków nauki w tej
szkole, aby wszystko pomagało nam, a nie przeszkadzało w pracy. "Nauka poszła w
las" - śmiałam się wraz z moimi dziećmi. Przy ogniskach opowiadaliśmy sobie o
tym, kim kto będzie w przyszłości. Raz powiedziałam, że Janek prawdopodobnie
zostanie oficerem, bo tak zawsze umie dobrze zorganizować swoją grupę, gdy
powierzam mu wykonanie jakiegoś zadania. Ale dzieci śmiały się.
- Proszę pani, on nie może być wojskowym, bo on by nikogo na wojnie nie zabił,
on ma "miętkie serce", on zbiera na wpół zdechłe kotki, jak je kto "zawali"
(tzn. zakopie małe kocięta) i wychowuje, a potem rozdaje, on mógłby być
weterynarzem albo lekarzem, żeby miał za co iść do szkól. Niestety, smutek
-ogarniał' mnie na myśl o tych dalszych szkołach, niedostępnych dla moich
najmilszych "kapeluśników" i innych zdolnych dzieci z tej mojej kochanej
gromadki.
Poziom nauki w szkole podniósł się znacznie, a frekwencja zwiększyła się z 72%
na 96%. Na wiosnę 1938 r. szkołę wizytował zacny inspektor Zahaczewski, który
zdumiony zapytał o metody. "Radzę sobie jak mogę. Szerzę «obrazoburstwo» metod,
bo nie mogę wytrzymać w tych warunkach przy ogólnie przyjętych. metodach". "Nie
wchodzę w to. Zastałem w klasie prawie 100% dzieci, mimo pilnych robót w polu.
Ten Leon stał się normalnym uczniem, klasa śmiała, bystra. Gdzie się podziały
zahukane dzieci wiklinieckie i ci trudni chłopcy, o których tyle mi mówił pani
poprzednik i które sam widziałem w waszej szkole?" Jakże ciężko oddać w słowach
to, co jest samym życiem. Powiedziałam więc po prostu: "Trudni" chłopcy zostali
w lesie, na polu, przy ognisku. Do klas wróciły dzieci ciche i spokojne, bo
wykrzyczały się i użyły ruchu na wycieczce, w tej praktycznej nauce wśród pól i
lasów. Teraz rozumieją, że trzeba się uczyć nie "dla pani", nie ze strachu, lecz
dlatego, że nauka ciekawa, że nikt, nie chce być ostatnim, że niejeden chce coś
ulepszyć we własnym gospodarstwie domowym dzięki nauce szkolnej. Na przykład
Edek zrobił poidełko dla kurcząt, a Marian przyniósł sobie z lasu dzikie
jabłonki i zasadził w swoim ogródku, będzie je sam szczepił. W tych właśnie
praktycznych zajęciach moi trudni chłopcy znaleźli ukojenie. Okazało się bowiem,
że Edward miał stałe zatargi ze swoim ojcem, który oczekiwał od niego większej
pomocy w gospodarstwie, większej powagi życiowej, gdyż mając na opiece jeszcze
troje drobnych dzieci (w tym jedno kalekie, sparaliżowane), po śmierci żony
oczekiwał od syna współpracy i zrozumienia. Chłopiec w gruncie rzeczy dobry nie
uświadamiał sobie ciężkiej sytuacji rodzinnej i nie pomagał w domu, tak, jak
ojciec się tego spodziewał. Obrywał więc często "tęgie lanie", co znowu
wytwarzało postawę buntowniczą i przekorną u tego wrażliwego chłopca.
Wystarczyło serdeczne i poważne uświadomienie Edkowi sytuacji, która wytworzyła
się w domu, aby nastąpiło polepszenie stosunków między ojcem i synem, a w
konsekwencji poprawiły się również postępy Edka w nauce, bo chłopiec starał się
pozyskać sympatię ojca. Poidełko dla kurcząt - oto inicjatywa gospodarcza,
jakiej od syna oczekiwał ojciec.
Marian, ponury z wyglądu chłopiec, miał głęboki kompleks z powodu matki, o
której prowadzeniu się nie zawsze dobrze we wsi mówiono. Teraz uciekał od złych
myśli do swego ogródka, w którym wyhodował dzikie sadzonki. Wdzięczny za radę,
którą otrzymał od młodej nauczycielki, stał się jej pomocnikiem i zapomniał o
dawnych psotach, którymi dręczył poprzedniego kierownika szkoły.
Potem przyszła wojna. Można by całą książkę napisać o tym, jak ją przeżyłam z
tymi dziećmi i ludźmi w Wiklinach. Powiem tylko, że w starej szkole na rozstaju
dróg w dzień uczyły się bose pastuszki wiklinieckie, a w nocy przychodzili na
wykłady i ćwiczenia żołnierze AK. W tajnym nauczaniu kilkadziesiąt dziewcząt i
chłopców przygotowało się do "szkół wyższych", gdy przyjdzie "Wolna Polska".
Dziś z tamtej gromadki wyrosło kilkudziesięciu nauczycieli, oficerów, prawników,
księży i lekarzy. Korespondują ze mną i gdy byłam w Wiklinach, odwiedzali mnie
przy każdej okazji.
Kiedyś przyjechał też Grześ (Janek przybywający na Zachodzie). Dawniej nieznośny
zawalidroga w szkole, potem jeden z najmilszych pomocników w ciężkiej pracy
nauczyciela. Obecnie jest wysokim mężczyzną o wyjątkowo miłej i inteligentnej
powierzchowności. przyszedł prosić o zaświadczenie ukończenia szkoły, gdyż - jak
mówił - otrzymał pracę w "Izbie ,Zatrzymań" w jednym z miast na Ziemiach
Zachodnich. "A ja tę pracę lubię i jest dla mnie lepsza". (Z zawodu jest
spawaczem). Rozpromieniony opowiadał mi, jak sobie radzi z dziećmi w Izbie
Zatrzymań. "To są nawet niezłe dzieci, te pozbierane przez milicję. A mój
poprzednik powiedział, że takie »nożowniki«, jakich święta ziemia nie widziała".
Była to chwila mojej wielkiej radości. Grześ "postrach wsi", chłopiec o złotym
sercu, ale którym nikt nie pokierował w okresie „psich figlów” - wojował z
nadmiaru energii. Gdy zaś w naszym leśnym nauczaniu odnalazł swoje
zainteresowania i wyładował nadmiar energii, stał się dzielnym, dobrym chłopcem,
któremu obecnie, gdy sam już jest ojcem, żadne trudne dzieci nie wydają się
beznadziejnie złe, i nie budzą w nim odrazy.
Marian zginął na robotach w Niemczech. Z ogródka przed domem jego matki
uśmiechają się do przechodnia równe szeregi kwitnących wiosną jabłoni. To te,
które sadził Marian i między które uciekał od dręczących myśli wywołanych trudną
sytuacją w domu.
Edek: przebywa w Wiklinach. Cieszy się szacunkiem jako Komendant Ochotniczej
Straży Pożarnej. Ojciec jego do dziś powtarza: "Byłbyś bandytą, gdyby nie pani
kierowniczka. Jej masz być wdzięczny do śmierci". Edek się śmieje i pokazując
zdrowe zęby mówi: "Sam to wiem". A ja kończę zwykle: "Wiesz dlatego, bo sam tego
dokonałeś, iż jesteś taki, a nie inny".
Podczas mojej 17-letniej pracy w Wiklinach ,,nie zmarnowało się" ani jedno
dziecko w wieku szkolnym. A bywały różne --- takie, o których matki mówiły
zapisując, je do szkoły: ,,Ręce ma faliśne, nie umie mówić, bełkoce, pamięci ni
mo, niech ją pani zwolni ze szkoły". Nie zwalniałam. Nawet wtedy, gdy inne
szczęśliwe mamy w trosce o swoje normalne dzieci przestrzegały przezornie:
"Niech pani nie przyjmuje Józka. On jest chory na umyśle i niebezpieczny dla
małych dzieci". I tu właściwe opowiadanie ilustrowało niebezpieczne Józkowe
wyczyny: "Raz o mało dziecka nie spalił, innym razem już niemal utopił... Niech
pani spojrzy, jaką on ma głowę podługowatą. Przecież z niego może być tylko
wariat". Ale ja patrzyłam nie na głowę zniekształconą krzywiczo, lecz w oczy
małego delikwenta. Jeżeli dostrzegłam w nich błysk normalnej reakcji,
wiedziałam, że nie wszystko stracone, a nieraz kryły się w tych dzieciach
skarby, których pozbawione były grzeczne, wymuskane przez troskliwe mamy
synkowie i córeczki.
W tych oczach zawsze na początku widziałam lęk i tępy smutek, który towarzyszy
beznadziejnemu a niezrozumianemu cierpieniu. Potem. już przy wspólnej pracy
szkolnej oczy te stopniowo stawały się weselsze, a nawet figlarne i łobuzerskie.
W zdejmowaniu bowiem z nich piętna "głupoty" pomagała mi cała klasa.
Małą bełkocącą Helkę o ,,faliśnych" rękach powierzyłam klasie w takich oto
okolicznościach. Zauważyłam uprzednio, że Helka umie dobrze jeździć na koniu, po
którego nieraz posyłała ją matka wieczorem na pastwisko. Opowiedziałam w klasie
o tym, jak w zorzy zachodzącego słońca, zobaczyłam dziewczynkę cwałującą konno.
Jak to pięknie wyglądało. "Helka mówiłam - ma ręce do pisania trochę nie
przydatne, ale bardzo silne, zgrabnie jeździ konno i jest ogromnie odważna".
"Ale mówi tak brzydko" - powiedział uparcie jakiś mały zazdrośnik. Roześmiałam
się. To już jest bardzo niewielka wada. Zaraz zobaczysz dlaczego. Opowiem wam
bajkę o małej syrence. Zmieniłam temat lekcji, potoczyła się przed zasłuchanymi
dziećmi opowieść o sześciu siostrzycach na podstawie Malej Syreny Andersena. I
ta najmłodsza, najpiękniejsza, która w dążeniu do .uzyskania połowy chociaż
nieśmiertelnej duszy, oddała swój piękny glos i bujne sploty włosów, by mieć
ludzkie nogi. "Dwie śliczne zgrabne nóżki" jak wasze - mówiłam słowami
Andersena, poety dziecięcego świata czarów. Dwie silne zdrowe nóżki, takie jak
ma nasza Helka, ale ona przecież nie musiała oddać za nie całego głosu, przecież
trochę umie mówić i ma tę duszę człowieczą, o której zdobycie usilnie zabiegała
mała Syrenka. Helka jest więc bogatsza od ślicznej małej Syrenki. Jakże radośnie
patrzyły na mnie oczy Helki. Miło było małemu udręczonemu sercu
niedorozwiniętego, upośledzonego fizycznie dziecka. Dziś Helka jest uczennicą
klasy V. Prawie każdą klasę musi powtarzać, ale rośnie przy tym na normalną
dziewczynę, podczas gdy zwolniona od obowiązku szkolnego wraz z Józkiem
stanowiłaby parę głuptaków wioskowych na własne nieszczęście, ku utrapieniu ich
bliskich i na pośmiewisko najmłodszej generacji. Dziś wrośli w swoje grupy
szkolne, które obecnie w sposób zupełnie naturalny poczuwają się do
odpowiedzialności za ich zachowanie i za stosunek innych ludzi do nich.
[Przytoczone przykłady nasuwają wątpliwości. Dzieci te należało w zasadzie
skierować do szkoły specjalnej, gdzie program i metody nauczania są dostosowane
do możliwości dziecka umysłowo niedorozwiniętego (przyp. red.)]
W przezwyciężaniu trudności, jakie miałam z Józkiem pomagał, mi mój synek Jaś, o
dwa lata od niego młodszy. Chodziło o to, aby przekonać niespokojnych rodziców,
że Józek może się bez szkody bawić nawet z młodszymi od siebie dziećmi.
Chłopcy bawili się całymi dniami w ogródku szkolnym, gdy tylko Józek był wolny
od pasienia krowy swej matki (wdowy, najbiedniejszej kobiety we wsi). Rezultat
był. taki, że Józek wprawdzie został uznany za całkiem nieszkodliwego, ale mały
Jaś, któremu duży kolega bardzo imponował, przestał dbać o schludność otoczenia.
Józek lubił się bawić w pyle drogi, w pobliskim rowie albo w kałużach.
Nie chcąc peszyć małego dzikusa, pozwalałam na to, upominając jednak, aby
trzymali ubrudzone ręce z :dala od ust i twarzy. Jaś stosował się do tych
wskazówek, lecz Józek po prostu zapominał. Z czasem i Jaś począł się
zaniedbywać. Musiałam zużyć potem wiele trudu, aby ponownie uwrażliwić go na
schludność własną i otoczenia. Przyjaźń między chłopcami utrzymała się do dnia
dzisiejszego, gdy chłopcy zrównali się jako uczniowie klasy V.
Szkoła wspólnym gospodarstwem stwarzała dodatnie sytuacje wychowawcze nie tylko
dla dzieci, ale i dla dorosłych, czego dowodem może być, że obecnie zamiast
starej :szkoły w karczmie na rozstaju wznosi się w Wiklinacih piękny piętrowy
budynek "szkoły-pałacu", zbudowany częściowo przy pomocy państwa, ale w dużej
mierze i dzięki ofiarności miejscowych gospodarzy. Dzieci z Wiklin w swej
pięknej szkole zdołały osiągnąć nie tylko dobre wyniki nauczania, ale również
przodują pod względem artystycznym. W roku 1955 zajęły pierwsze miejsce w
wojewódzkich eliminacjach artystycznych, a w centralnych otrzymały wyróżnienie.
Przez ten czas nie zgubiło się ani jedno dziecko trudne w ogólnym radosnym
marszu ku lepszej przyszłości własnej i środowiska.