DZIECI TRUDNE W MOJEJ PRAKTYCE PEDAGOGICZNEJ

Bywały poszczególne dzieci trudne i całe klasy lub grupy w tych klasach.

P r z y k ł a d 1 -- B e z   s w e g o   m i e j s c a   w   Ś w i e c i e
Bezpośrednio po maturze 1 września 1930 r. rozpoczęłam pracę pedagogiczną przyjmując wychowawstwa· w zakładzie pad Warszawą. Zakład ten był prowadzony przez zakonnice, lecz w szkole przyzakładowej uczyły świeckie nauczycielki. Powierzenie mi wychowawstwa "trudnej klasy" spowodowała opinia, jaką urobiły mi u przełożonej zakładu maje koleżanki z warszawskiego seminarium. "Stać ją, aby sobie poradziła nawet z klasą trudną”. Opinia ta pobudzała do pokonywania trudności osiągnięcia pozytywnych wyników, ale siostra przełożona nie dodawała mi otuchy. Charakteryzując klasę powiedziała: "Większość tych dziewcząt nadawałaby się do domu poprawczego. Są u nas, bo tu je skierowała Opieka Społeczna. Mimo że niektóre dziewczynki są już drugi rok, nie mogą się zżyć z zakładem. Przyszły z nędzy, głodu, pijaństwa, przekleństw, bicia, po prostu z piekła ulicy. Tu mają i jedzenie i warunki higieniczne, łatwą pracę (sprzątanie domu, szycie) i naukę, a zachowują się tak, jakby się je zamknęło w więzieniu. Najgorsze jest to, że nie chcą się uczyć i odnoszą się do wszystkich ordynarnie. Zresztą panie przekonają się same. Ja uprzedzam tylko, abyście się nie zraziły, no i aby panie znalazły jakieś środki zaradcze". Łatwo to było powiedzieć. Trudniej trafić do dziewczynek, dziwnie ospałych, patrzących na nauczycielki i wychowawczynie zarówno zakonne, jak i świeckie z szyderstwem i kpiną, zawsze skłonne do sporów lub w najlepszym razie do gburowatego mruknięcia w odpowiedzi na pytania, dotyczące spraw osobistych czy też nauki szkolnej.

Nie odrabiały zadań domowych, zeszyty były niestarannie utrzymane. Każdy. wysiłek umysłowy budził w nich niemal wstręt. Incydenty w tej klasie mnożyły się z każdym dniem. "Nie chcą odpowiadać. Na przerwach opowiadają sobie nieprzyzwoite żarty, w czasie lekcji kłócą się używając wulgarnych wyzwisk i niecenzuralnych słów" - żaliły się koleżanki nauczycielki. Szczególnie odznaczała się grupa licząca 8 dziewczynek (ogólna liczba uczennic w klasie - 12) z Wandą na czele. Nadawały one ton w klasie, maltretując niemal pozostałe cztery koleżanki: uczennice raczej słabe, lecz pilne, ciche i bierne. Zrozumiałam, że na tej czteroosobowej, bardzo smutnej grupie nie można się oprzeć w wychowywaniu całej klasy. Droga do poprawy stosunków wychowawczych w klasie VII wiodła tylko przez tę "wichrzycielską ósemkę" z Wandą na czele. Lecz porozumienie było trudne. Dziewczynki były niejako izolowane od świeckich nauczycielek.
Przychodziły na lekcje do budynku szkolnego oddzielonego dużym ogrodem od zakładu, gdzie mieszkały. W klasach młodszych tej szkoły było trochę dzieci spoza zakładu, ale od klasy V wolały one dojeżdżać do miasta (20 minut koleją), gdzie też w większości wypadków pracowali ich ojcowie, bracia lub starsze rodzeństwo. (Również i my, nauczycielki, nadjeżdżałyśmy z miasta do pracy). Na wycieczkach, o które walczyłam najbardziej ze wszystkich nauczycielek, nie można było znaleźć okazji, by zbliżyć się do nieufnych dziewczynek. "Starsze" z Wandą na czele zebrane w ciasny krąg chciwie i przezornie usiłowały wykorzystać każdą sposobność, by wyrwać się spod czujnego oka sióstr zakonnych i przeczytać jakieś tajemnicze listy, opowiedzieć dyskretnie sprawy własne i, jak to się zdarzało Wandzie, zaćmić nawet papierosa. Gdy zbliżała się do nich nauczycielka spoglądały na nią jak na wrogiego intruza, a wszelkie próby nawiązania rozmowy czy propozycje wspólnej wędrówki spotykały się z taką odprawą, że koleżanki nauczycielki mówiły:
"Niech idą same, mamy dość tej zgrai w szkole". Ale to była moja klasa. Wiedziałam, że zdołam nawiązać kontakt z dziewczynkami, jeżeli odkryję źródło ich niechęci i wrogości do wychowawców, lecz jak? Przytłoczona poczuciem własnej bezsilności, bardzo zdenerwowana w czasie lekcji, gdy Wanda na jakieś pytanie odpowiedziała mi bardzo niegrzecznie - rozpłakałam się. I wtedy już całkiem niepedagogicznie, jak złamany człowiek, wśród łkań wyrzuciłam z siebie wszystkie skargi i żale pod ich adresem. Mówiłam o swoim zapale do pracy, i o tym, jak chciałam razem z nimi służyć młodzieńczym ideałom. "Chciałam się z wami podzielić wszystkim, co sama przeżywam czy to przy czytaniu książek, czy w pracy nad sobą, czy w dążeniu do tego, żeby zostać nauczycielką i myślałam, że mnie zrozumiecie, że się zaprzyjaźnimy. Wy jednak żywicie nienawiść do wszystkich nauczycielek i do mnie też".
Konsternacja z powodu łez, nieoczekiwanych słów i mojej bezbronności wobec klasy była wielka. Wreszcie Wanda przemówiła trochę drwiąco, ale cichym głosem: "O jej, czego pani płacze, my tak przecież ze wszystkimi, ale niech się pani nie przejmuje, co tam, takie «dziewczyny z ulicy», to nic dobrego nie potrafią". "Nigdy was nie uważałam za żadne «dziewczyny z ulicy»". Tu już zareagowała cała grupa: "Maże pani nie, choć kto to wie, ale wszyscy inni na pewno". I posypał się grad żalów, skarg, pretensji, odsłaniających trudności moich "trudnych dzieci". Było ich, wiele. Niektóre dotyczyły spraw materialnych, ale te nie były drastyczne i nie były dla nich zbyt bolesne. Te, o które im prawdziwie chodziło dałyby się streścić w takich zdaniach: „Ba czym jesteśmy i za, co nas uważają? Co z nami będzie? – Po co się mamy uczyć i męczyć?" Rozmawiałyśmy wtedy, a raczej skarżyły się wzajemnie przez półtorej godziny (miałam wtedy dwie lekcje pod rząd). Gdy dzwonek oznajmił koniec pierwszej lekcji, poprosiłam, by dziewczynki wyszły z klasy, tłumacząc, że zostanę sama, ponieważ wolałam nie pokazywać się z zaczerwienionymi oczami: Wówczas ze zrozumieniem przekręciły klucz w zamku. W klasie oddzielonej tak od reszty świata, wytworzyła się ad razu atmosfera swojskości i zżycia.
To był początek naszego, jak byśmy to szumnie nazwali "kolektywu klasowego". One i ja. Dzieci i nauczyciel. Brakowało jeszcze rodziców. Ale kto by ich się tam doszukał w tragedii tych 14-, 15-, 16-letnich dziejów dzieci ulicy. Opiekunki zaś, siostry zakonne, były przedmiotem obserwacji i niepokojących rozważań dla moich młodocianych przyjaciółek.
Teraz z weselszych już nieco wypowiedzi dowiedziałam się, że same nie wiedzą, dlaczego są takie, a nie inne. Jakkolwiek w chaosie wielu spraw nie mogłam od razu się zorientować, jedno zrozumiałam: Bez swego miejsca w świecie. Tak, to był bolesny punkt. Tu tkwiło źródła trudności. Kochały ulicę, związały się z nią tak, jak tylko można w pierwszych dziecięcych latach. Ale musiały ją opuścić. Życie mogłoby je tam zmiażdżyć, unicestwić głodem, chłodem czy rozpustą. Więc pozbierała je Opieka Społeczna i oddała do zacisznych zakładów dobroczynnych, spokojnych jak stawy. Ale ta stojąca woda w porównaniu z żywą ulicą wydawała im się cuchnącym bajorem, w którym można istnieć, ale nie można żyć pełnią życia. Gdy komuś jest źle: tęskni i marzy o lepszej przyszłości, o osiągnięciu celu tęsknot. Ale moje dziewczynki jakkolwiek tęskniły za ulicą, wiedziały, że wracać tam nie ma po co. Zresztą siostry przypominały im ostrzegawczo: ,,I tak tam wrócisz, jak będziesz taka". Tęsknić i nie móc wrócić, nawet nie chcieć wrócić - taki stan stwarza pustkę w duszy dziecka. Po co się uczyć? Wanda jednak znalazła odpowiedź. Gdy jej mówiono: "Ty pierwsza znowu pójdziesz na ulicę" - mruczała pad nosem - "Do eleganckiego hotelu". I zaczynała "beztrosko" nucić. "Puszysty śniegu tren, w krąg roztoczył swe szaty... jedzie panicz bogaty..." - znany ówczesny przebój ulic wielkomiejskich.
W wyobraźni tych dziewczynek żyły dwa światy: nędzy, z której wyszły i do której nie warto wracać, ale bliskiej, własnej jak dusza i serce, i drugi bezmiernie, beznadziejnie daleki świat: paniczów bogatych i panienek pięknych, wytwornych. Nie umiały odnaleźć swego miejsca w świecie.
Ja także nie wiedziałam, jak się zabrać do tej trudnej sprawy. Zdobyłam przypadkowo zaufanie tych dziewczynek, którym obdarzyły mnie za "osobisty", a nie "pedagogiczny" sposób nawiązywania kontaktów z nimi, za nieopatrzne łzy, za skargi zgłaszane wśród łkań. Zdałam się na intuicję. Zamiast Reja i Kochanowskiego, których opracowanie przypadało właśnie na ten okres, przystąpiłam do czytania w klasie Konopnickiej i Prusa (Nasza szkapa, Dym, Michałko). Gdy przeniosłyśmy się myślą na podwórko dzieci z Naszej szkapy, a Felek wygłaszał swoje ... "Na przedzie jedzie i kto da więcej", a mały Piotruś z wydętym brzuszkiem piszczał z uciechy - przerywałam czytanie, pytając zasłuchane .dziewczynki: "Znacie takich łobuzów?: Czy Konopnicka dobrze to opisała, bo ja nie znam tego życia, choć miałam bardzo smutne dzieciństwo, ale w innym środowisku. Wy to jednak znacie. Czy tak jest w rzeczywistości". - Ach, jak się one rozgadały. Jak mnie informowały. Tak jest u dorożkarzy: "Pamiętasz Walentego" - wolały do' siebie przez ławki. – „I jego syna" dodawała druga z figlarnym uśmiechem. „I takie mają żelazka, i samowary, i firanki, i tak sprzedaje się po trochu, jak jest bieda. Tak samo dzieci bawią się z koniem, jak ojciec wróci po kursie". W ten sposób omówiłyśmy wszystkie szczegóły noweli. "Jak ona nawet mogła, ta Konopnicka, tak to wszystko przyuważyć" - mówiły z zapałem mieszkanki peryferii wielkiego miasta. „Opiszcie znanego wam chłopca mniej więcej w wieku dzieci z Naszej szkapy i jego przygodę". "Dobrze, to łatwo". I tak już mijały lekcje za lekcjami. Potem czytałyśmy nowelę Dym. Nie pytane opowiadały, że znały takich chłopców jak Marcyś. "Proszę Pani, wołały radośnie (dziecinnie i niewinnie). Ani taki nie umie grać na harmonii, ani tańczyć, ale jak wpadnie, to na amen. Jak go odlecieć, ta się pod pociąg, rzuci" trzepała jedna. A inna zaraz dodawała: "No, bo niech Pani sama powie, co on ma taki chłopak Tego kosa, matkę, no i tę dziewczynę". Zgodziłam się z nimi i również zabrałam głos. Chodzi właśnie a to, by go dziewczyna nie rzucała. Taki czeka na nią, jak na anioła i mogliby być szczęśliwi. On by zarobił, ona mogłaby być bardziej gospodarna niż matka Marcysia, no bo np. nauczyłaby się w takim zakładzie jak wasz, wspaniale sprzątać, gotować, szyć, zrobiłaby ślicznie haftowane firaneczki, serwetki. Mogliby nawet mieszkać na facjatce, ale w ich mieszkaniu byłoby pięknie. Pomyślcie i opiszcie jak mogłaby, jak powinna wyglądać izba takiego młodego małżeństwa robotniczego, np. Marcysia z panienką, która umiałaby to, co wy, po wyjściu z zakładu. "Ach świetnie - wołały - ja już wiem" i od razu na przerwie zaczęły pisać wypracowania. Zniknęła ospałość. Dziewczynki przeżywały lekturę. Gdy na następnej lekcji dokończyłyśmy nowelę, klasa ,przeżywała bardzo żywo śmierć Marcysia i rozpacz jego matki. Było nam źle na tej lekcji. "Tak jest właśnie na świecie i dlatego nie warto się męczyć - do cholery" - powiedziała Wanda. Myślała zapewne: "Lepiej już pójść na ulicę".
Lekcja skończyła się bez podsumowania naszych wrażeń, po prostu przerwał ją dzwonek.
Zaczęłyśmy omawiać Michalka B. Prusa i tu niespodzianie wyjrzała ku nam, jak z toni beznadziejnej depresji wywołanej smutnym zakończeniem nowelIi Dym, pocieszenie, siła i mac. Tak jakby to nas spad gruzów wyciągnął bosy Michałko, podobnie jak przygniecionego belką robotnika. ,,I nie znaleźli go potem? Poszedł jak gdyby nic". "Widzi Pani, taki jest chłopak - ktoś dodał - on jest podobny do Marcysia". "Podobny, ale całe szczęście, że go nie przywaliło". Na tej lekcji mówiłyśmy o sile moralnej ludzi pracy, o ich wzajemnej solidarności. Dziewczynki były dumne.
Tak, chłopcy z ulicy umieją być dzielni i warto dla nich nauczyć się niejednego.
Zachowanie dziewczynek bardzo się zmieniło. Zwróciły na to uwagę zarówno ich zakonne opiekunki, jak i nauczycielki świeckie. O, jak już mają wyjść z zakładu, to im się teraz wydaje lepszy, już nie narzekają, chętnie pracują, a jakie zapobiegliwe. Chciałyby mieć różne wzory na firanki, serwetki itp.". Wszystkie dziewczynki pod koniec roku otrzymały promocję i ze łzami rozstałyśmy się przed wakacjami. Większość dziewczynek prosiła, aby opieka zakładu postarała się o umieszczenie ich w zakładach, gdzie były szkoły zawodowe. "Więc chcecie jeszcze do zakładu i szkoły?" dziwiły się siostry zakonne. Dziewczynki nie odpowiadały, ale ich oczy radośniej patrzyły w życie.
Bez swego miejsca w świecie - tak określiłam trudności dzieci opisane w powyższym przykładzie. Jakkolwiek obecnie zniknęły niektóre przyczyny stwarzające sytuacje wychowawcze podobne do tych, w których żyły, pracowały, uczyły się i zmagały ze swymi trudnościami owe dziewczęta - to jednak i dziś nie brak dzieci, których urazy powstają jako konsekwencja mniej czy więcej. świadomego, ale zawsze bardzo dotkliwego złego samopoczucia, spowodowanego wyrwaniem ich z rodzinnego środowiska, nagłego przeniesienia do nowej, obcej atmosfery nie mającej nic wspólnego z tym, co od pierwszych dni świadomego przeżywania uważane było za radosne, własne i szczęśliwe. Mam na myśli szczególnie dzieci z rodzin, w których rozwód odebrał dziecku ojca lub matkę, rzucił w nową, obcą rodzinę lub do domu dziecka. Często również poprzez niechęć graniczącą nierzadko z wzajemną nienawiścią byłych współmałżonków odebrał dziecku miłość rodziców, bez której trudno mu żyć. Ileż nieporozumień między dzieckiem a wychowawcą stwarzają takie właśnie sytuacje dziecka w domu. Jak bardzo domagają się one dogłębnej znajomości warunków życia dziecka i odnalezienia wraz z wychowankiem tych wszystkich możliwości, które w narzuconych życiem warunkach sprzyjałyby mimo wszystko radosnemu samopoczuciu. Samopoczucie to wymaga ukazania możliwości spełnienia ukrytych marzeń i wyjścia z bolesnego chaosu i rozterki spowodowanych wstrząsem po wyrwaniu ze swego miejsca w świecie. Nauczyciel w szkole może i powinien dla tych celów (odnajdowania wraz z dzieckiem "utraconego raju", wyczarowywania z nowych możliwości radosnego dziecięcego uśmiechu) wykorzystywać nasuwające się skojarzenia na wszystkich lekcjach, a zwłaszcza na lekcjach języka ojczystego. Utwory literackie, rozpatrywane nie tylko z "profesorskiego" punktu widzenia, przestaną być dla młodzieży jedynie zdobyczą poznawczą, lecz będą także związane z ich własnym doświadczeniem, przeżyciami, a niekiedy posłużą jako drogowskaz. W ten sposób proces nauczania ułatwi pracę wychowawczą, wyzwalając własną aktywność ucznia nie tylko w sferze intelektualnej, lecz także emocjonalnej oraz praktycznej, życiowej.